Nie wszystkie opisane przygody zdarzyły się może podczas jednej i tej
samej wyprawy, troszkę może podkolorowałem tu i ówdzie, bo cóż warta choćby i
najlepsza opowieść bez jednego małego łgarstwa (no, może dwóch). A zatem
siądźcie wygodnie, nabijcie fajeczkę, napełnijcie kufelek i posłuchajcie…
Jest mroźny luty 1987 roku. Jedziemy
na rowerach już drugą godzinę, obwieszeni sprzętem jak choinki albo stado
wariatów po napadzie na sklep z błyskotkami i koralikami. Lutowe słońce świeci
niemiłosiernie w oczy, choć droga czarna, na polach wszystko lśni, a powietrze
jest tak czyste, że można było po drodze policzyć drzewa na Raduni. Jesteśmy
już za Jemną i widzimy pierwsze zabudowania Srebrnej Góry. Dyszymy jak
astmatycy na przepustce. Parujemy całym ciałem na chwilowym odpoczynku. Nie
można długo stać, bo poranny mróz momentalnie usztywnia przepocone łachy.
Wszystko przez Michała, uparł się żeby jechać podczas mrozów, bo nie będzie
wody na niższych piętrach i łatwo dotrzemy poniżej drugiego poziomu kazamatów
twierdzy srebrnogórskiej.
Zaczęło się normalnie, od
artykułu w „Świecie młodych” o konwoju obładowanych ciężarówek który w
ostatnich dniach II wojny wtoczył się do twierdzy i już tam pozostał. To działało na wyobraźnie, szczególnie jak
się miało naście lat i silne przeświadczenie o własnej nieśmiertelności – bo wypadki – jak wiadomo z własnego doświadczenia
– przytrafiają się wyłącznie innym, nigdy nam. To wystarczyło aby załapać
bakcyla i rozsmakować się w tajemniczych opowieściach, w których główną rolę
odgrywały skrzynie ze skarbami III rzeszy, stosy broni i kościotrupy w
niemieckich hełmach. Oczywiście przekazujący opowieść zaklinał się, że jeśli
nawet sam nie brał w niej udziału to „był tam” wujek, albo kuzyn, albo
ostatecznie syn sąsiada z klatki. Oliwy do ognia dolało kilku kumpli, którzy
przynieśli do budy parabelki i na przerwach ganiali się jako partyzanci. Zanim
milicja ich zgarnęła zdążyli pochwalić się, jak to poprzez podłogę w magazynie
na starej stacji kolejowej dostali się do składziku z różnościami. Nosz urwał
nać! A my jak durnie codziennie po godzinie cichutko ścianę rozkuwaliśmy do
tego schowka, a wystarczyło na chama łomem kłódkę ukręcić, podważyć kilka desek
w podłodze i voila! – gotowe. Dwa dni milicja skrzynki wynosiła. Tym razem się
nie damy, w Srebrnej będziemy pierwsi, konwój będzie nasz.
Jest zatem rok osiemdziesiąty siódmy,
nasza trójka po kilku wypadach – rekonesansach do Srebrnej Góry zaopatrzona w
latarki, zapasowe baterie, zapasowe żaróweczki, (oraz zapasowe baterie do
zapasowych latarek), plastikowe bidony, aparaty Smiena, gruby sznur do suszenia
prania tudzież wiązania kozy – z Michałem nigdy nic nie było do końca wiadomo –
oraz plecakami wypchanymi niezbędnymi rzeczami w ilościach nienormalnych, wali
prosto pod forty. Głowy też nabite aż do bólu opowieściami i pełnym
przekonaniem, że któż jak nie my. Cel - forty w Srebrnej Górze, największa
fortyfikacja górska w Europie, wzniesione rozkazem Fryderyka Wielkiego w latach
1765 – 1777. Prawdziwy kolos, potwierdzający przydomek Fryderyka – der Grosse,
czyli Wielki. Przy okazji, jak będziecie kiedyś w pałacu Sans Souce w
Poczdamie, w ukochanej siedzibie Fryderyka Wielkiego pod Berlinem, pójdźcie na
jego grób, zobaczycie tam ziemniaki. To wdzięczni Niemcy pamiętając o swoim
władcy przynoszą mu w podziękowaniu na grób … po ziemniaku, bo nieważne ile
facet wygrał wojen, jak wzmocnił Prusy, najważniejsze dla Niemców są jak się
okazuje kartofeln und kartofeln. I tak, człowiek, który zbudował forty w Srebrnej
jest pamiętany przez przeciętnego Niemca za ziemniaki, które sprowadził do
Prus. Bywa i tak, współczesnym ku pamięci. Ale powróćmy do lat 80-tych.
Rowery spinamy wokół drzewa
gdzieś w gęstym lesie za fortem „Harcerz” i obładowani podchodzimy pod zamkniętą
jak zwykle bramę Don Jonu. Śniegu miejscami pod kolana, żywego ducha wokół,
żadnych śladów, to i dobrze. Pomału schodzimy do fosy po prawej stronie, i
trzymając się ściany fortu brniemy fosą dobre naście minut. W końcu mamy
upatrzony jeszcze jesienią fragment muru do wspinaczki. Ściana jest bardzo
skorodowana, praktycznie zaczyna się tworzyć osuwisko, a na samej górze rośnie
spora brzózka, z którą wiążemy pewną nadzieję. Rozwijamy linę, Michał jest
najlżejszy i najmniejszy, bierze nóż, zaczepia linę za pas i drapie się do góry
pomagając sobie nożem jak czekanem. Staje w końcu na ramionach Tomka, ja na
samym dole, robimy coś jakby piramidę w najbardziej stromym miejscu i po dwóch
nieoczekiwanych zjazdach na dupie, w końcu za trzecim razem Michał sięga
brzózki, wiąże linę i gramolimy się na szczyt. Jesteśmy jakby na takim garbie,
z tyłu fosa, z przodu fosa, po lewej następna ściana, po prawej za to „szosa” –
szeroki pas równego terenu porośniętego krzakami. Teren niepewny, zasypany
śniegiem, można gdzieś wlecieć, trochę strach. Podobno ktoś tak wleciał do
studni. Na szczęście ściana po lewej jest upstrzona otworami – co za radość, już
za chwilę wchodzimy do podziemi. Wchodzimy jakby oknem do sporego
pomieszczenia, w którym mamy dwa wejścia pod „szosę” oraz jedno na wprost, a co
ciekawe poprzez zarwaną podłogę widać jeszcze dwa tunele poniżej. Wybieramy
ostry zjazd na butach (i tyłkach) tunelem w kierunku pod „szosę” i lądujemy w
przeogromnej hali, lekko skręcającej w lewo. Hala jest sklepiona beczkowato,
posiada wielkie otwory okienne w kierunku wewnętrznej fosy, widać, że miała
dodatkowy poziom, po którym zostały zarwane ceglane sklepienia. Naładowani
adrenaliną idziemy przed siebie – toż tutaj spokojnie można by tirem jeździć! Idziemy
dalej, mijamy co jakiś czas po prawej wejścia do kolejnych pomieszczeń, w
jednym z nich odkrywamy podziemną studnię. Trochę strach podchodzić blisko, ale
co tam, biorę kawał gruzu i rzucam – okazuje się, że woda nie jest chyba za
głęboko, za to echo jest przepotężne, aż uszy bolą, po chwili co prawda się
uspokaja, ale jak już zapada cisza słyszymy jakby głuche tup-tup-tup. I znowu
tup-tup-tup. Czuję, jak mi się pomału włoski na przedramieniu prostują, a gęsią
skórkę mam nawet na głowie. I znowu ni to tup-tup, ni to człap-człap. Dobiega
jakby gdzieś z pod spodu. Nie bardzo wiadomo co robić – uciekać? Ale gdzie?
Ostrożnie po cichutku idziemy dalej. Wiemy czego mamy szukać, jedna z opowieści
poleca szczególnie interesować się systemami odwodnienia. Patrzeć zawsze po załomach
ścian, rozglądać się uważnie po kątach - co jakiś czas mają być szczeliny
odwadniające. Ale nie ma.
Po pewnym czasie mamy zejście na
drugi poziom podziemi, schody z cegły, szerokie, proste, ze spocznikiem. Drugi
poziom to kolejne hale. Po kilku halach wychodzimy znów na pierwszy poziom,
potem schodzimy głębiej, ale nie ma jak dostać się na poziom trzeci i dalej. W
końcu w jednym z bocznych pomieszczeń mamy strzał. Wilgotna plama na ścianie w
kącie jest jakby bardziej wilgotna niż inne, podchodzimy i faktycznie, ściany
schodzą się, ale nie do końca, jest jakieś 30-40 cm luzu, mokro, kapie z góry,
wciskamy się w szczelinę i idziemy mając z jednej strony ścianę z cegieł, z
drugiej ścianę skalną, przestrzeń raz jest szeroka, raz wąska, stąpamy jakby po
ceglanej rynnie, czujemy, że idziemy w dół, cóż z tego, kiedy po kilku
zakrętach stajemy przed kamienną ścianą, zakończoną nisko sklepionym
przepływem. Cholera, możemy sobie tylko postać i popodziwiać „krasowe” nacieki odłożone
z wymytego z zaprawy wapna i dwa malutkie nietoperze. I szczelinę w górze.
Zapieraczka to jest kapitalny
sposób na łatwe i szybkie pokonywanie szczelin. Niestety musimy zostawić plecaki, co się da ładujemy do
kieszeni, jakieś kanapki, latarki i hajda, plecami i rękami opieramy się o
ścianę skalną, nogami o ścianę z cegieł, latarka w zęby i jak pajączek do góry.
Udaje się obejść ściankę, schodzimy z trudem dużo, dużo niżej, do pomieszczenia
będącego w fatalnym stanie technicznym. Są tu dwa pozawalane korytarze w
obudowie kamiennej, zawalone aż do samego stropu oraz trzeci, idący mocno w
dół, również zagruzowany, ale jakby nie do końca. Czołgamy się gęsiego wydaje
się, przez wieczność, kiedy nagle gruzowisko kończy się i Michał z Tomkiem
lądują gdzieś w dole, a ja utykam na samym końcu jak korek w butelce. Ze stropu
wysunął się głaz i kolebie się utrzymywany w równowadze chyba tylko przez mój
krzyż i niższe okolice. Chłopaki ryczą, żebym się nie ruszał, że jak głaz
całkiem spadnie to mnie rozsmaruje, ale ja przecież jestem nieśmiertelny (i
kompletnie bez wyobraźni) zapieram się nogami i wciskam w dół, w końcu puszcza,
osuwam się do małej komory, za mną leci ten głaz i się klinuje. Droga powrotna,
jakby to powiedzieć łagodnie… właśnie poszła się przewietrzyć. Jesteśmy w
trójkę nieźle wystraszeni, głaz ani drgnie, zbieram słuszny opr., siadamy i …
jemy kanapki.
Pomieszczenie w którym jesteśmy
jest raczej niewielkie, posiada dwa identyczne, na oko pięciometrowe przejścia
po lewej i prawej do identycznych komór też może pięć na pięć. Pewnie coś w
rodzaju prochowni albo magazynku na żywność, chociaż prochownia odpada, bo w
środkowym pomieszczeniu jest komin z cegieł, wyróżnia się wyraźnie na tle
kamiennej obudowy. Widocznie kiedyś musiał tu być piecyk, może to zatem coś w
rodzaju aresztu? Nieważne, żadnych dalszych przejść nie udaje się znaleźć,
zatem wracamy pod głaz i próbujemy wybierać spod niego i wokół niego gruz.
Kicha. Ani drgnie. Miny mamy bardzo nietęgie, nie ma szans aby ktokolwiek do
nas dotarł, przynajmniej nie w tym stuleciu. Możemy sobie pokrzyczeć i potupać
po ścianach. Pomaga na chwilę, ale znów słychać owo głuche tup-tup-tup. Co by
to nie było, trudno, ryczymy o pomoc, niestety przestało tupać. Przykładam ucho
do komina, bo jakby stamtąd najlepiej było słychać, krzyczę w niego „halo”,
wygłupiam się i wpadam nagle na pomysł. Przecież komin, to też niezła droga
zapieraczkowa. Wyrywamy cegły przy dziurze po podłączeniu piecyka i zaglądamy
do środka, jest jakieś półtora metra powyżej korek z gruzu, prujemy zatem
ścianę kominową w górę, dobieramy się do korka i za chwilę wszystko leci w dół
– droga wolna. Nikt wtedy nawet nie spostrzega, że korek poleciał kominem w dół
– na jeszcze niższy poziom, zresztą w tym momencie odechciało się nam wszelkiej
eksploracji, aby się tylko wydostać. Na całe szczęście komin jest w sam raz na
zapieraczkę, gramolimy się w górę i w górę. Niestety wciąż nie widać żadnego
światełka na górze, oby komin nie kończył się następnym korkiem. Ostatecznie
wciskamy się do pomieszczenia identycznego na oko jak to z którego wyruszyliśmy
i chce nam się krzyczeć, bo jest zimniej i jakby ciągnie! Kurczę, jak ja się
cieszyłem z mroziku! Krótka droga spiralnymi, ceglanymi już schodkami w górę i
jesteśmy w tunelu. Tunel jest wielki jak stodoła, czyściutki jakby dopiero co
pozamiatany, zresztą nie rozglądamy się za bardzo na boki, walimy prosto przed
siebie, gdy wtem trafiamy światłem latarek na potężne zawalisko ziemne.
Drapiemy się na górę, rozgrzebujemy rekami i latarkami zmarzniętą ziemię i
nagle zamiast ziemi leci śnieg. Przeciskamy się w górę i leżymy rozwaleni jak
pijane mrówkolwy na dnie dość sporego leja. Nic nie widać, słońce i śnieg tak
oślepia, że nie ma szans na otwarcie oczu. Ech, jak smakuje powietrze, jaki
piękny świat.
Po dłuższym wylegiwaniu się, udaje
nam się wygramolić na w miarę równy teren. Idziemy pomału przed siebie, aż
dochodzimy do fosy – dobre 8 metrów
ściany w dół. Idziemy dalej wzdłuż fosy, zakręt, zakręt, ściana pionowa
w górę, idziemy wzdłuż niej, znowu fosa i dochodzimy do własnych śladów – a zatem
nie koniec przygód. Decydujemy się na zejście do fosy. Szukamy drzewa wyrastającego
z fosy najbliżej nas i niewrażliwi już na wysokość zdecydowanym wypadem po
kolei prawie-że skaczemy na nie i złazimy po pniu w dół. Fosa jest ciężka do
przejścia, śnieg i pełno kamorów ze ścian, umordowani docieramy do tylnego
bastionu i pomalutku, wyraźną ścieżynką doczłapujemy na czarny szlak okrążający
fort. Siadamy na zwalonym pniu i chłoniemy. Puszczają nerwy, zaczynamy się
śmiać i dowcipkować. Cóż, odebraliśmy potężną lekcję pokory, wyleczyło nas z
beztroskości, dociera dopiero teraz jak było poważnie. Nie udało się natrafić
na żaden ślad po konwoju, ale jesteśmy cali. Nikomu nie chce się wracać po
plecaki, zresztą mała strata, co komu po parcianym worku na szelkach i starym
swetrze, możliwe, że do dziś tam leżą. Spacerkiem obchodzimy twierdze, odpinamy
rowery i schodzimy drogą do schroniska, tam gorąca herbatka, lenistwo, nie chce
się człowiekowi ruszać. Dziś Forty w Srebrnej Górze na całe szczęście mają
porządnego i dobrego gospodarza, trwają w nich prace ratunkowe, tylko miejsca
się strasznie pozmieniały. Wiele z dobrze mi znanych miejsc znikło z
powierzchni ziemi, kilka ciekawych rzeczy się pozawalało. Teren jest
zabezpieczany, dzika eksploracja, jak ta w naszym wydaniu jest chyba niemożliwa
– i dobrze, forty pochłonęły już dość ofiar.
Opuszczając Srebrną Górę
przyciąga nasz wzrok pasmo Grochowej – tam też są forty, podobno ziemne,
podobno ktoś opowiadał że można dostać się pod ziemią aż do kopalni w Skałkach
Stoleckich, a tam są jakieś pancerne drzwi… Oczywiście wiosną pojechaliśmy i
tam, oczywiście skończyło się całkiem odwrotnie niż miało być, ale to już temat
na całkiem inną opowieść.
Jedno mnie tylko do dziś
zastanawia: co robiło to cholerne tup-tup-tup?