środa, 31 grudnia 2014

Dziki Wschód



Podnieś rękę, boże Dziecię
Błogosław ojczyznę miłą
W dobrych radach, w dobrym bycie
Wspieraj jej siłę Swą siłą
Dom nasz i majętność całą
I wszystkie wioski z miastami…

Ten tekst popularnej kolędy przenosi mnie nieodmiennie do Polski ziemiańskiej, zaściankowej, tej sprzed wojen światowych, do tych pól zielonych, tych pagórków leśnych, ale przede wszystkim do miasteczek, wsi i majątków rozsianych gdzieś hen daleko stąd, poza Niemnem, Prypecią, zagubionych wśród bagien i rozlewisk Polesia. Bo trzeba to sobie jasno powiedzieć, naszych najgłębszych korzeni tu nie ma, pozostały gdzie indziej. Każdy z nas – mieszkańców ziemi dzierżoniowskiej jest albo potomkiem osadników, albo sam się urodził daleko stąd. Gdzieś tam hen, są nasze dawne domy i majętności, i wszystkie wioski z miastami.
Ciągnie do korzeni, oj, ciekawość każe sprawdzić. Byłem dwa razy w miasteczku, skąd pochodzi moja rodzina, dawniej położonego w centrum Rzeczypospolitej, na skrzyżowaniu starodawnej królewskiej via reggia prowadzącej z zachodu Europy na jej wschód z drogą Wilno-Kraków. Z jednej strony potężny kompleks puszczy Białowieskiej, z drugiej potężny kompleks bagien Dziki Nikor. W 1536 roku królowa Bona nadała miasteczku prawa miejskie i rozpoczął się okres prosperity. Obecnie nic nie świadczy o jego dawnej świetności.
Dziwnie jest czytać swoje nazwisko na zapadłych grobach starego cmentarza przy przywracanym do życia przez mieszkańców kościele. Dziwnie jest rozmawiać z miejscowymi ludźmi takim łamanym polsko-ruskim dialektem. O ile starsi mówią w pięknym, śpiewnym polskim, o tyle młodzi już niewiele potrafią w nim powiedzieć. A czemu u was ta główna brukowana droga jest taka krzywa i nierówna? A bo to jeszcze poliaki przed wojną robiły i tak zostało. Czas się zatrzymał, nowa władza radziecka zbudowała pomnik Lenina, dom kultury i sklep. Reszta została jak była, a i nowe robi się tak samo jak przed wiekami. Młodzi chcą się pobrać, to sąsiedzi, znajomi i rodzina idą do lasu po materiał, w miejscowym tartaku pnie przecierają na bale i powstaje wspólnymi siłami chałupa jak ksero z sąsiedniej.
Dziwny i zdecydowanie wart poznania jest ten świat pozostawiony za plecami, z inną już kulturą, innymi zwyczajami i całkowicie innym spojrzeniem na świat. Oczywiście to nie jest to co przed wojną, nie ma Żydów walczących na kije z Cyganami o konie pasące się na łąkach przy wiosce, nie ma bagien, obszernych rozlewisk wciskających się odnogami pomiędzy domy tak, że łatwiej i szybciej było dalszego sąsiada odwiedzić łódką, niż rowerem, ale coś w ludziach pozostało. W całej wiosce nie ma tradycyjnego domu zamykanego na klucz. Nie ma zamków, nie ma kluczy, nie można domu zamknąć, bo i nie ma takiej potrzeby. Co prawda pojawiają się zamki w nowych domach, z nowymi drzwiami, bo takie już fabryka robi, ale klucze do nich jakoś szybko się gubią. Dla mnie to był szok kulturowy. Bo jak tak można? Ano, jak widać, można.
Sądzę, że warto poznać swoje własne korzenie, zatrzymać się na chwilę, obejrzeć do tyłu, spojrzeć na miejsce z którego wyszliśmy i popatrzeć czy aby na pewno idziemy w dobrą stronę. A jeśli nawet nie, jeśli pochodzimy z pod Łodzi czy Krakowa, to dla wielu z nas wschodnie tereny I i II Rzeczypospolitej i tak są egzotyką wartą poznania. Jeżeli u nas cegły wołają po niemiecku, to tam kamienie krzyczą po polsku. Pałace, zamki, kościoły i cerkwie. Kamienice, domy i chutory – tylko się wsłuchać. Oczywiście to już nigdy nie wróci do Polski, ale w pewnym sensie Polska może tam powrócić kulturowo czy gospodarczo. A na bank turystycznie, to taki dziki wschód, tym bardziej dziki, że jeszcze nieodkryty, taki żywcem wycięty z „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy” Sergiusza Piaseckiego. Przy okazji – polecam tę lekturę, świetna rzecz.

Nie-dzielni Chrześcijanie



W 2011 roku CBOS przepytał Polaków jak to jest z ich wierzeniami, zadał to ewangeliczne pytanie - za kogo się uważają. Patrząc na to ile osób chodzi w niedzielę do kościoła, ile przyjmuje sakramenty, można by się spodziewać, że będzie to 30, może 40 %. Okazało się, że za katolików uważa się 95% Polaków, a za katolików „praktykujących” około 50 %.  Tymczasem, jak liczą co roku wiernych po kościołach, wychodzi niewiele ponad 16 % przyjmujących komunię. To jak to jest? Kim jest te prawie 80% Polaków myślących o sobie „katolicy”, a  faktycznie nimi nie będących?  Cóż, nie ma co się oszukiwać, statystycznie wychodzi, że to właśnie my.
Jest kiepsko, bo choć lubimy o sobie myśleć pozytywnie, wychodzi na to, że sami się oszukujemy. I to prawda, żadni z nas katolicy, nie mamy pojęcia o prawdach wiary, nie znamy Biblii, może tyle, ile nam popkultura nakładzie do uszu. Że nie prawda? No to mały test: na czym polegał grzech Onana? Czy ktoś pomyślał o masturbacji? Źle, to całkiem nie na tym polegało. Onanowi umarł bezpotomnie brat, pozostawiając młodą wdowę, której status społeczny bez własnego dziecka był żaden. Dosłownie żaden. Ówczesne prawo nakazywało rodzinie zmarłego ratować sytuację bratowej  poprzez doprowadzenie do tego, aby jednak zaszła w ciążę i urodziła.  Taki wówczas był świat, trudno nam to zrozumieć, ale tak to działało. Natomiast Onan postanowił wykorzystać sytuację i legalnie bzykał sobie bratową pilnując co by przypadkiem w ciążę nie zaszła, bo to by oznaczało dla niego koniec rozpusty. Jak z tego zrobiono masturbację nie mam pojęcia.
Kolejny przykład, będący oklepanym sposobem na katolika: skoro jest przykazanie nie zabijaj, to dlaczego w Watykanie jest uzbrojona gwardia? Bo tak naprawdę nie ma przykazania nie zabijaj, jest nie morduj, a w języku, w którym spisywane były księgi Biblii miało to fundamentalne znaczenie.  W Biblii zapisanoLo tircach”  (nie morduj) - oznacza to nieetyczne, bezprawne pozbawianie życia, podczas gdy zabijanie może być etyczne, zgodne z prawem i uzasadnione, o czym przekonuje chociażby konieczność samoobrony (wtedy byłoby „Lo taharog”). Co się stało? Starożytna greka nie rozróżniała, a przy dalszych tłumaczeniach posłużono się właśnie tą greką i tak już zostało.
Konia z rzędem temu kto wytłumaczy sobie czy innym o co chodzi z przykazaniem „nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno”. Katolicy, jak to rozumiecie? To jest fundamentalne przykazanie i nie chodzi bynajmniej o nadużywanie „O Jezus!” jak człowiek zamiast w gwoździa walnie młotkiem w palec. W oryginale to brzmi „Lo tissa et szem Ha-Szem Eloheika lashav” – dosłownie: nie będziesz niósł imienia Boga do osiągnięcia złego (poniżającego) celu. Nie posłużysz się wiarą jako narzędziem do rzeczy niegodnych, czczych, niepotrzebnych.  Nie popełnisz zła w imię Boga. Nie posłużysz się imieniem Boga, religią, czymś świętym do osiągnięcia własnych korzyści. To jest najgłębszy sens tego przykazania. Jak znajomo i aktualnie to brzmi, nieprawdaż?
Żeby być prawdziwym katolikiem nie wystarczy tak się deklarować, obawiam się, że nie wystarczy nawet czasem pójść do kościoła. Katolik to poszukujący prawdy i doskonalący się. To nic złego, chęć bycia katolikiem to bardzo dobra potrzeba, ale zarazem wymagająca. Zawsze jest coś, czego trzeba się nauczyć, choćby to było zrozumienie kilku prawd zawartych w Biblii. Na całe szczęście dla poniektórych, znajomość Biblii nie jest według tejże Biblii niezbędna do zbawienia.
Problem w tym, że jest strasznie, ale to strasznie pomocna. O czym niedzielni chrześcijanie kompletnie zapomnieli.

Niezwykła kruchość bytu



Carrington  - to nazwisko będzie się najczęściej kojarzyć ludziom po trzydziestce z Blackiem Carrintonem - bohaterem ze starego serialu Dynastia. Młodszym zapewne nic nie powie, ale jest niewielka grupa osób, które na dźwięk tego nazwiska dostaną gęsiej skórki, albo nerwowo się poprawią na fotelu.
Jest rok 1853. Na słońcu trwają silne burze, zorza polarna jest piękna jak nigdy dotąd, a w Stanach Zjednoczonych raz po raz wybuchają pożary w stacjach telegrafu. To zapala się papier w rolkach do drukowania alfabetu Morsa, bo z końcówek podłączonych przewodów lecą co rusz iskry i wyładowania. Nie pomaga nawet rozłączanie przewodów na słupach, pole elektromagnetyczne z burz słonecznych jest tak silne, że indukuje potężne prądy w osobnych obwodach elektrycznych.  Poza tym nic się nie dzieje, reszta świata nie zauważa niczego dziwnego.  Czy bywały podobne zjawiska wcześniej? Trudno szukać ich śladów, na próżno śledzić kroniki, bo zapisków o nagłym zepsuciu się wszystkich komputerów na dworze Ramzesa raczej nie znajdziemy. Ale naukowcy wskazują na poszlaki sugerujące, że około roku 300 ne. podobne zjawisko, jednak o wielokrotnie silniejszym natężeniu również miało miejsce. A czy bywały podobne do tego z roku 1853? Pewnie tak, bo czemu nie? Zjawisko to, od nazwiska uczonego, który nim się zajmował jako pierwszy, jest znane właśnie jako efekt Carringtona.
Czy mamy powody, aby się spodziewać wystąpienia takiego efektu już wkrótce? Oczywiście, że tak, prawidłowe pytanie w tym przypadku nie brzmi „czy”, ale „kiedy” wystąpi. Pierwszy alarm ogłoszono na rok 2012, na szczęście okazał się fałszywy, nic się nie stało, ale rządy, a przede wszystkim armie zajęły się sprawą na poważnie. Bo taki efekt opanowany przez człowieka to jest broń ostatecznego humanitaryzmu. Odziera człowieka z całej technologii, zawracając go w zdrowiu do średniowiecza. Chyba już pora na opisanie skutków wystąpienia efektu Carringtona we współczesnym świecie.
W przypadku wystąpienia burz słonecznych o podobnej skali do tych z 1853 roku prąd indukowany w obwodach eklektycznych zniszczy te obwody całkowicie. Tak po prostu. Nic co jest oparte na zasilaniu, co ma w sobie bateryjkę, co wymaga podłączenia do gniazdka nigdy już nie zadziała.  Na początek zgaśnie swiatło, staną samochody, spadną samoloty, przepalą się transformatory, elektrownie, wszystkie silniki elektryczne. Staną pociągi, windy, metro, autobusy. Zniknie bankowość, telewizja, Internet, zgasną smartfony, tablety, komputery, wysiądzie ogrzewanie, nie będzie wody, nie będzie gazu. Tak sobie myślę, że w ciągu roku z powodu głodu i zamieszek zginie połowa ludności z obszarów uprzemysłowionych. Po roku nie będzie czym i jak obsiać pól, wielki głód na Ukrainie z lat dwudziestych to będzie nic w porównaniu z liczbą potencjalnych ofiar.
Armia widzi w tym zjawisku broń humanitarną. Oczywiście można samemu wywołać taki efekt w skali mikro, jest to dość dobrze znane zjawisko impulsu elektromagnetycznego występujące przy wybuchu jądrowym. Są już zaawansowane bronie wykorzystujące to zjawisko, znane jako broń EMP. Nic konkretnego na ten temat nie wiadomo, oprócz tego, że w budżecie na całą zbrojeniówkę w Rosji przeznaczono aż 20% na rozwój i obronę przed EMP, a w budżecie USA to odpowiednio 10%. Nie wydaje się aż tak astronomicznych pieniędzy na prototypy. To działa tak, że wojskowi są pod wrażeniem.  Co przewrotnie daje nam nadzieję na ochronę przed efektem Carringtona.
Tylko czy zdążymy zanim się zacznie?

W dół podziemnych szczelin tam, gdzie złota kopiec lśni.




Nie wszystkie opisane przygody zdarzyły się może podczas jednej i tej samej wyprawy, troszkę może podkolorowałem tu i ówdzie, bo cóż warta choćby i najlepsza opowieść bez jednego małego łgarstwa (no, może dwóch). A zatem siądźcie wygodnie, nabijcie fajeczkę, napełnijcie kufelek i posłuchajcie…

Jest mroźny luty 1987 roku. Jedziemy na rowerach już drugą godzinę, obwieszeni sprzętem jak choinki albo stado wariatów po napadzie na sklep z błyskotkami i koralikami. Lutowe słońce świeci niemiłosiernie w oczy, choć droga czarna, na polach wszystko lśni, a powietrze jest tak czyste, że można było po drodze policzyć drzewa na Raduni. Jesteśmy już za Jemną i widzimy pierwsze zabudowania Srebrnej Góry. Dyszymy jak astmatycy na przepustce. Parujemy całym ciałem na chwilowym odpoczynku. Nie można długo stać, bo poranny mróz momentalnie usztywnia przepocone łachy. Wszystko przez Michała, uparł się żeby jechać podczas mrozów, bo nie będzie wody na niższych piętrach i łatwo dotrzemy poniżej drugiego poziomu kazamatów twierdzy srebrnogórskiej.
Zaczęło się normalnie, od artykułu w „Świecie młodych” o konwoju obładowanych ciężarówek który w ostatnich dniach II wojny wtoczył się do twierdzy i już tam pozostał.  To działało na wyobraźnie, szczególnie jak się miało naście lat i silne przeświadczenie o własnej nieśmiertelności – bo  wypadki – jak wiadomo z własnego doświadczenia – przytrafiają się wyłącznie innym, nigdy nam. To wystarczyło aby załapać bakcyla i rozsmakować się w tajemniczych opowieściach, w których główną rolę odgrywały skrzynie ze skarbami III rzeszy, stosy broni i kościotrupy w niemieckich hełmach. Oczywiście przekazujący opowieść zaklinał się, że jeśli nawet sam nie brał w niej udziału to „był tam” wujek, albo kuzyn, albo ostatecznie syn sąsiada z klatki. Oliwy do ognia dolało kilku kumpli, którzy przynieśli do budy parabelki i na przerwach ganiali się jako partyzanci. Zanim milicja ich zgarnęła zdążyli pochwalić się, jak to poprzez podłogę w magazynie na starej stacji kolejowej dostali się do składziku z różnościami. Nosz urwał nać! A my jak durnie codziennie po godzinie cichutko ścianę rozkuwaliśmy do tego schowka, a wystarczyło na chama łomem kłódkę ukręcić, podważyć kilka desek w podłodze i voila! – gotowe. Dwa dni milicja skrzynki wynosiła. Tym razem się nie damy, w Srebrnej będziemy pierwsi, konwój będzie nasz.
Jest zatem rok osiemdziesiąty siódmy, nasza trójka po kilku wypadach – rekonesansach do Srebrnej Góry zaopatrzona w latarki, zapasowe baterie, zapasowe żaróweczki, (oraz zapasowe baterie do zapasowych latarek), plastikowe bidony, aparaty Smiena, gruby sznur do suszenia prania tudzież wiązania kozy – z Michałem nigdy nic nie było do końca wiadomo – oraz plecakami wypchanymi niezbędnymi rzeczami w ilościach nienormalnych, wali prosto pod forty. Głowy też nabite aż do bólu opowieściami i pełnym przekonaniem, że któż jak nie my. Cel - forty w Srebrnej Górze, największa fortyfikacja górska w Europie, wzniesione rozkazem Fryderyka Wielkiego w latach 1765 – 1777. Prawdziwy kolos, potwierdzający przydomek Fryderyka – der Grosse, czyli Wielki. Przy okazji, jak będziecie kiedyś w pałacu Sans Souce w Poczdamie, w ukochanej siedzibie Fryderyka Wielkiego pod Berlinem, pójdźcie na jego grób, zobaczycie tam ziemniaki. To wdzięczni Niemcy pamiętając o swoim władcy przynoszą mu w podziękowaniu na grób … po ziemniaku, bo nieważne ile facet wygrał wojen, jak wzmocnił Prusy, najważniejsze dla Niemców są jak się okazuje kartofeln und kartofeln. I tak, człowiek, który zbudował forty w Srebrnej jest pamiętany przez przeciętnego Niemca za ziemniaki, które sprowadził do Prus. Bywa i tak, współczesnym ku pamięci. Ale powróćmy do lat 80-tych.
Rowery spinamy wokół drzewa gdzieś w gęstym lesie za fortem „Harcerz” i obładowani podchodzimy pod zamkniętą jak zwykle bramę Don Jonu. Śniegu miejscami pod kolana, żywego ducha wokół, żadnych śladów, to i dobrze. Pomału schodzimy do fosy po prawej stronie, i trzymając się ściany fortu brniemy fosą dobre naście minut. W końcu mamy upatrzony jeszcze jesienią fragment muru do wspinaczki. Ściana jest bardzo skorodowana, praktycznie zaczyna się tworzyć osuwisko, a na samej górze rośnie spora brzózka, z którą wiążemy pewną nadzieję. Rozwijamy linę, Michał jest najlżejszy i najmniejszy, bierze nóż, zaczepia linę za pas i drapie się do góry pomagając sobie nożem jak czekanem. Staje w końcu na ramionach Tomka, ja na samym dole, robimy coś jakby piramidę w najbardziej stromym miejscu i po dwóch nieoczekiwanych zjazdach na dupie, w końcu za trzecim razem Michał sięga brzózki, wiąże linę i gramolimy się na szczyt. Jesteśmy jakby na takim garbie, z tyłu fosa, z przodu fosa, po lewej następna ściana, po prawej za to „szosa” – szeroki pas równego terenu porośniętego krzakami. Teren niepewny, zasypany śniegiem, można gdzieś wlecieć, trochę strach. Podobno ktoś tak wleciał do studni. Na szczęście ściana po lewej jest upstrzona otworami – co za radość, już za chwilę wchodzimy do podziemi. Wchodzimy jakby oknem do sporego pomieszczenia, w którym mamy dwa wejścia pod „szosę” oraz jedno na wprost, a co ciekawe poprzez zarwaną podłogę widać jeszcze dwa tunele poniżej. Wybieramy ostry zjazd na butach (i tyłkach) tunelem w kierunku pod „szosę” i lądujemy w przeogromnej hali, lekko skręcającej w lewo. Hala jest sklepiona beczkowato, posiada wielkie otwory okienne w kierunku wewnętrznej fosy, widać, że miała dodatkowy poziom, po którym zostały zarwane ceglane sklepienia. Naładowani adrenaliną idziemy przed siebie – toż tutaj spokojnie można by tirem jeździć! Idziemy dalej, mijamy co jakiś czas po prawej wejścia do kolejnych pomieszczeń, w jednym z nich odkrywamy podziemną studnię. Trochę strach podchodzić blisko, ale co tam, biorę kawał gruzu i rzucam – okazuje się, że woda nie jest chyba za głęboko, za to echo jest przepotężne, aż uszy bolą, po chwili co prawda się uspokaja, ale jak już zapada cisza słyszymy jakby głuche tup-tup-tup. I znowu tup-tup-tup. Czuję, jak mi się pomału włoski na przedramieniu prostują, a gęsią skórkę mam nawet na głowie. I znowu ni to tup-tup, ni to człap-człap. Dobiega jakby gdzieś z pod spodu. Nie bardzo wiadomo co robić – uciekać? Ale gdzie? Ostrożnie po cichutku idziemy dalej. Wiemy czego mamy szukać, jedna z opowieści poleca szczególnie interesować się systemami odwodnienia. Patrzeć zawsze po załomach ścian, rozglądać się uważnie po kątach - co jakiś czas mają być szczeliny odwadniające. Ale nie ma.
Po pewnym czasie mamy zejście na drugi poziom podziemi, schody z cegły, szerokie, proste, ze spocznikiem. Drugi poziom to kolejne hale. Po kilku halach wychodzimy znów na pierwszy poziom, potem schodzimy głębiej, ale nie ma jak dostać się na poziom trzeci i dalej. W końcu w jednym z bocznych pomieszczeń mamy strzał. Wilgotna plama na ścianie w kącie jest jakby bardziej wilgotna niż inne, podchodzimy i faktycznie, ściany schodzą się, ale nie do końca, jest jakieś 30-40 cm luzu, mokro, kapie z góry, wciskamy się w szczelinę i idziemy mając z jednej strony ścianę z cegieł, z drugiej ścianę skalną, przestrzeń raz jest szeroka, raz wąska, stąpamy jakby po ceglanej rynnie, czujemy, że idziemy w dół, cóż z tego, kiedy po kilku zakrętach stajemy przed kamienną ścianą, zakończoną nisko sklepionym przepływem. Cholera, możemy sobie tylko postać i popodziwiać „krasowe” nacieki odłożone z wymytego z zaprawy wapna i dwa malutkie nietoperze. I szczelinę w górze.
Zapieraczka to jest kapitalny sposób na łatwe i szybkie pokonywanie szczelin. Niestety  musimy zostawić plecaki, co się da ładujemy do kieszeni, jakieś kanapki, latarki i hajda, plecami i rękami opieramy się o ścianę skalną, nogami o ścianę z cegieł, latarka w zęby i jak pajączek do góry. Udaje się obejść ściankę, schodzimy z trudem dużo, dużo niżej, do pomieszczenia będącego w fatalnym stanie technicznym. Są tu dwa pozawalane korytarze w obudowie kamiennej, zawalone aż do samego stropu oraz trzeci, idący mocno w dół, również zagruzowany, ale jakby nie do końca. Czołgamy się gęsiego wydaje się, przez wieczność, kiedy nagle gruzowisko kończy się i Michał z Tomkiem lądują gdzieś w dole, a ja utykam na samym końcu jak korek w butelce. Ze stropu wysunął się głaz i kolebie się utrzymywany w równowadze chyba tylko przez mój krzyż i niższe okolice. Chłopaki ryczą, żebym się nie ruszał, że jak głaz całkiem spadnie to mnie rozsmaruje, ale ja przecież jestem nieśmiertelny (i kompletnie bez wyobraźni) zapieram się nogami i wciskam w dół, w końcu puszcza, osuwam się do małej komory, za mną leci ten głaz i się klinuje. Droga powrotna, jakby to powiedzieć łagodnie… właśnie poszła się przewietrzyć. Jesteśmy w trójkę nieźle wystraszeni, głaz ani drgnie, zbieram słuszny opr., siadamy i … jemy kanapki.
Pomieszczenie w którym jesteśmy jest raczej niewielkie, posiada dwa identyczne, na oko pięciometrowe przejścia po lewej i prawej do identycznych komór też może pięć na pięć. Pewnie coś w rodzaju prochowni albo magazynku na żywność, chociaż prochownia odpada, bo w środkowym pomieszczeniu jest komin z cegieł, wyróżnia się wyraźnie na tle kamiennej obudowy. Widocznie kiedyś musiał tu być piecyk, może to zatem coś w rodzaju aresztu? Nieważne, żadnych dalszych przejść nie udaje się znaleźć, zatem wracamy pod głaz i próbujemy wybierać spod niego i wokół niego gruz. Kicha. Ani drgnie. Miny mamy bardzo nietęgie, nie ma szans aby ktokolwiek do nas dotarł, przynajmniej nie w tym stuleciu. Możemy sobie pokrzyczeć i potupać po ścianach. Pomaga na chwilę, ale znów słychać owo głuche tup-tup-tup. Co by to nie było, trudno, ryczymy o pomoc, niestety przestało tupać. Przykładam ucho do komina, bo jakby stamtąd najlepiej było słychać, krzyczę w niego „halo”, wygłupiam się i wpadam nagle na pomysł. Przecież komin, to też niezła droga zapieraczkowa. Wyrywamy cegły przy dziurze po podłączeniu piecyka i zaglądamy do środka, jest jakieś półtora metra powyżej korek z gruzu, prujemy zatem ścianę kominową w górę, dobieramy się do korka i za chwilę wszystko leci w dół – droga wolna. Nikt wtedy nawet nie spostrzega, że korek poleciał kominem w dół – na jeszcze niższy poziom, zresztą w tym momencie odechciało się nam wszelkiej eksploracji, aby się tylko wydostać. Na całe szczęście komin jest w sam raz na zapieraczkę, gramolimy się w górę i w górę. Niestety wciąż nie widać żadnego światełka na górze, oby komin nie kończył się następnym korkiem. Ostatecznie wciskamy się do pomieszczenia identycznego na oko jak to z którego wyruszyliśmy i chce nam się krzyczeć, bo jest zimniej i jakby ciągnie! Kurczę, jak ja się cieszyłem z mroziku! Krótka droga spiralnymi, ceglanymi już schodkami w górę i jesteśmy w tunelu. Tunel jest wielki jak stodoła, czyściutki jakby dopiero co pozamiatany, zresztą nie rozglądamy się za bardzo na boki, walimy prosto przed siebie, gdy wtem trafiamy światłem latarek na potężne zawalisko ziemne. Drapiemy się na górę, rozgrzebujemy rekami i latarkami zmarzniętą ziemię i nagle zamiast ziemi leci śnieg. Przeciskamy się w górę i leżymy rozwaleni jak pijane mrówkolwy na dnie dość sporego leja. Nic nie widać, słońce i śnieg tak oślepia, że nie ma szans na otwarcie oczu. Ech, jak smakuje powietrze, jaki piękny świat.
Po dłuższym wylegiwaniu się, udaje nam się wygramolić na w miarę równy teren. Idziemy pomału przed siebie, aż dochodzimy do fosy – dobre 8 metrów  ściany w dół. Idziemy dalej wzdłuż fosy, zakręt, zakręt, ściana pionowa w górę, idziemy wzdłuż niej, znowu fosa i dochodzimy do własnych śladów – a zatem nie koniec przygód. Decydujemy się na zejście do fosy. Szukamy drzewa wyrastającego z fosy najbliżej nas i niewrażliwi już na wysokość zdecydowanym wypadem po kolei prawie-że skaczemy na nie i złazimy po pniu w dół. Fosa jest ciężka do przejścia, śnieg i pełno kamorów ze ścian, umordowani docieramy do tylnego bastionu i pomalutku, wyraźną ścieżynką doczłapujemy na czarny szlak okrążający fort. Siadamy na zwalonym pniu i chłoniemy. Puszczają nerwy, zaczynamy się śmiać i dowcipkować. Cóż, odebraliśmy potężną lekcję pokory, wyleczyło nas z beztroskości, dociera dopiero teraz jak było poważnie. Nie udało się natrafić na żaden ślad po konwoju, ale jesteśmy cali. Nikomu nie chce się wracać po plecaki, zresztą mała strata, co komu po parcianym worku na szelkach i starym swetrze, możliwe, że do dziś tam leżą. Spacerkiem obchodzimy twierdze, odpinamy rowery i schodzimy drogą do schroniska, tam gorąca herbatka, lenistwo, nie chce się człowiekowi ruszać. Dziś Forty w Srebrnej Górze na całe szczęście mają porządnego i dobrego gospodarza, trwają w nich prace ratunkowe, tylko miejsca się strasznie pozmieniały. Wiele z dobrze mi znanych miejsc znikło z powierzchni ziemi, kilka ciekawych rzeczy się pozawalało. Teren jest zabezpieczany, dzika eksploracja, jak ta w naszym wydaniu jest chyba niemożliwa – i dobrze, forty pochłonęły już dość ofiar.
Opuszczając Srebrną Górę przyciąga nasz wzrok pasmo Grochowej – tam też są forty, podobno ziemne, podobno ktoś opowiadał że można dostać się pod ziemią aż do kopalni w Skałkach Stoleckich, a tam są jakieś pancerne drzwi… Oczywiście wiosną pojechaliśmy i tam, oczywiście skończyło się całkiem odwrotnie niż miało być, ale to już temat na całkiem inną opowieść.

Jedno mnie tylko do dziś zastanawia: co robiło to cholerne tup-tup-tup?