środa, 31 grudnia 2014

W dół podziemnych szczelin tam, gdzie złota kopiec lśni.




Nie wszystkie opisane przygody zdarzyły się może podczas jednej i tej samej wyprawy, troszkę może podkolorowałem tu i ówdzie, bo cóż warta choćby i najlepsza opowieść bez jednego małego łgarstwa (no, może dwóch). A zatem siądźcie wygodnie, nabijcie fajeczkę, napełnijcie kufelek i posłuchajcie…

Jest mroźny luty 1987 roku. Jedziemy na rowerach już drugą godzinę, obwieszeni sprzętem jak choinki albo stado wariatów po napadzie na sklep z błyskotkami i koralikami. Lutowe słońce świeci niemiłosiernie w oczy, choć droga czarna, na polach wszystko lśni, a powietrze jest tak czyste, że można było po drodze policzyć drzewa na Raduni. Jesteśmy już za Jemną i widzimy pierwsze zabudowania Srebrnej Góry. Dyszymy jak astmatycy na przepustce. Parujemy całym ciałem na chwilowym odpoczynku. Nie można długo stać, bo poranny mróz momentalnie usztywnia przepocone łachy. Wszystko przez Michała, uparł się żeby jechać podczas mrozów, bo nie będzie wody na niższych piętrach i łatwo dotrzemy poniżej drugiego poziomu kazamatów twierdzy srebrnogórskiej.
Zaczęło się normalnie, od artykułu w „Świecie młodych” o konwoju obładowanych ciężarówek który w ostatnich dniach II wojny wtoczył się do twierdzy i już tam pozostał.  To działało na wyobraźnie, szczególnie jak się miało naście lat i silne przeświadczenie o własnej nieśmiertelności – bo  wypadki – jak wiadomo z własnego doświadczenia – przytrafiają się wyłącznie innym, nigdy nam. To wystarczyło aby załapać bakcyla i rozsmakować się w tajemniczych opowieściach, w których główną rolę odgrywały skrzynie ze skarbami III rzeszy, stosy broni i kościotrupy w niemieckich hełmach. Oczywiście przekazujący opowieść zaklinał się, że jeśli nawet sam nie brał w niej udziału to „był tam” wujek, albo kuzyn, albo ostatecznie syn sąsiada z klatki. Oliwy do ognia dolało kilku kumpli, którzy przynieśli do budy parabelki i na przerwach ganiali się jako partyzanci. Zanim milicja ich zgarnęła zdążyli pochwalić się, jak to poprzez podłogę w magazynie na starej stacji kolejowej dostali się do składziku z różnościami. Nosz urwał nać! A my jak durnie codziennie po godzinie cichutko ścianę rozkuwaliśmy do tego schowka, a wystarczyło na chama łomem kłódkę ukręcić, podważyć kilka desek w podłodze i voila! – gotowe. Dwa dni milicja skrzynki wynosiła. Tym razem się nie damy, w Srebrnej będziemy pierwsi, konwój będzie nasz.
Jest zatem rok osiemdziesiąty siódmy, nasza trójka po kilku wypadach – rekonesansach do Srebrnej Góry zaopatrzona w latarki, zapasowe baterie, zapasowe żaróweczki, (oraz zapasowe baterie do zapasowych latarek), plastikowe bidony, aparaty Smiena, gruby sznur do suszenia prania tudzież wiązania kozy – z Michałem nigdy nic nie było do końca wiadomo – oraz plecakami wypchanymi niezbędnymi rzeczami w ilościach nienormalnych, wali prosto pod forty. Głowy też nabite aż do bólu opowieściami i pełnym przekonaniem, że któż jak nie my. Cel - forty w Srebrnej Górze, największa fortyfikacja górska w Europie, wzniesione rozkazem Fryderyka Wielkiego w latach 1765 – 1777. Prawdziwy kolos, potwierdzający przydomek Fryderyka – der Grosse, czyli Wielki. Przy okazji, jak będziecie kiedyś w pałacu Sans Souce w Poczdamie, w ukochanej siedzibie Fryderyka Wielkiego pod Berlinem, pójdźcie na jego grób, zobaczycie tam ziemniaki. To wdzięczni Niemcy pamiętając o swoim władcy przynoszą mu w podziękowaniu na grób … po ziemniaku, bo nieważne ile facet wygrał wojen, jak wzmocnił Prusy, najważniejsze dla Niemców są jak się okazuje kartofeln und kartofeln. I tak, człowiek, który zbudował forty w Srebrnej jest pamiętany przez przeciętnego Niemca za ziemniaki, które sprowadził do Prus. Bywa i tak, współczesnym ku pamięci. Ale powróćmy do lat 80-tych.
Rowery spinamy wokół drzewa gdzieś w gęstym lesie za fortem „Harcerz” i obładowani podchodzimy pod zamkniętą jak zwykle bramę Don Jonu. Śniegu miejscami pod kolana, żywego ducha wokół, żadnych śladów, to i dobrze. Pomału schodzimy do fosy po prawej stronie, i trzymając się ściany fortu brniemy fosą dobre naście minut. W końcu mamy upatrzony jeszcze jesienią fragment muru do wspinaczki. Ściana jest bardzo skorodowana, praktycznie zaczyna się tworzyć osuwisko, a na samej górze rośnie spora brzózka, z którą wiążemy pewną nadzieję. Rozwijamy linę, Michał jest najlżejszy i najmniejszy, bierze nóż, zaczepia linę za pas i drapie się do góry pomagając sobie nożem jak czekanem. Staje w końcu na ramionach Tomka, ja na samym dole, robimy coś jakby piramidę w najbardziej stromym miejscu i po dwóch nieoczekiwanych zjazdach na dupie, w końcu za trzecim razem Michał sięga brzózki, wiąże linę i gramolimy się na szczyt. Jesteśmy jakby na takim garbie, z tyłu fosa, z przodu fosa, po lewej następna ściana, po prawej za to „szosa” – szeroki pas równego terenu porośniętego krzakami. Teren niepewny, zasypany śniegiem, można gdzieś wlecieć, trochę strach. Podobno ktoś tak wleciał do studni. Na szczęście ściana po lewej jest upstrzona otworami – co za radość, już za chwilę wchodzimy do podziemi. Wchodzimy jakby oknem do sporego pomieszczenia, w którym mamy dwa wejścia pod „szosę” oraz jedno na wprost, a co ciekawe poprzez zarwaną podłogę widać jeszcze dwa tunele poniżej. Wybieramy ostry zjazd na butach (i tyłkach) tunelem w kierunku pod „szosę” i lądujemy w przeogromnej hali, lekko skręcającej w lewo. Hala jest sklepiona beczkowato, posiada wielkie otwory okienne w kierunku wewnętrznej fosy, widać, że miała dodatkowy poziom, po którym zostały zarwane ceglane sklepienia. Naładowani adrenaliną idziemy przed siebie – toż tutaj spokojnie można by tirem jeździć! Idziemy dalej, mijamy co jakiś czas po prawej wejścia do kolejnych pomieszczeń, w jednym z nich odkrywamy podziemną studnię. Trochę strach podchodzić blisko, ale co tam, biorę kawał gruzu i rzucam – okazuje się, że woda nie jest chyba za głęboko, za to echo jest przepotężne, aż uszy bolą, po chwili co prawda się uspokaja, ale jak już zapada cisza słyszymy jakby głuche tup-tup-tup. I znowu tup-tup-tup. Czuję, jak mi się pomału włoski na przedramieniu prostują, a gęsią skórkę mam nawet na głowie. I znowu ni to tup-tup, ni to człap-człap. Dobiega jakby gdzieś z pod spodu. Nie bardzo wiadomo co robić – uciekać? Ale gdzie? Ostrożnie po cichutku idziemy dalej. Wiemy czego mamy szukać, jedna z opowieści poleca szczególnie interesować się systemami odwodnienia. Patrzeć zawsze po załomach ścian, rozglądać się uważnie po kątach - co jakiś czas mają być szczeliny odwadniające. Ale nie ma.
Po pewnym czasie mamy zejście na drugi poziom podziemi, schody z cegły, szerokie, proste, ze spocznikiem. Drugi poziom to kolejne hale. Po kilku halach wychodzimy znów na pierwszy poziom, potem schodzimy głębiej, ale nie ma jak dostać się na poziom trzeci i dalej. W końcu w jednym z bocznych pomieszczeń mamy strzał. Wilgotna plama na ścianie w kącie jest jakby bardziej wilgotna niż inne, podchodzimy i faktycznie, ściany schodzą się, ale nie do końca, jest jakieś 30-40 cm luzu, mokro, kapie z góry, wciskamy się w szczelinę i idziemy mając z jednej strony ścianę z cegieł, z drugiej ścianę skalną, przestrzeń raz jest szeroka, raz wąska, stąpamy jakby po ceglanej rynnie, czujemy, że idziemy w dół, cóż z tego, kiedy po kilku zakrętach stajemy przed kamienną ścianą, zakończoną nisko sklepionym przepływem. Cholera, możemy sobie tylko postać i popodziwiać „krasowe” nacieki odłożone z wymytego z zaprawy wapna i dwa malutkie nietoperze. I szczelinę w górze.
Zapieraczka to jest kapitalny sposób na łatwe i szybkie pokonywanie szczelin. Niestety  musimy zostawić plecaki, co się da ładujemy do kieszeni, jakieś kanapki, latarki i hajda, plecami i rękami opieramy się o ścianę skalną, nogami o ścianę z cegieł, latarka w zęby i jak pajączek do góry. Udaje się obejść ściankę, schodzimy z trudem dużo, dużo niżej, do pomieszczenia będącego w fatalnym stanie technicznym. Są tu dwa pozawalane korytarze w obudowie kamiennej, zawalone aż do samego stropu oraz trzeci, idący mocno w dół, również zagruzowany, ale jakby nie do końca. Czołgamy się gęsiego wydaje się, przez wieczność, kiedy nagle gruzowisko kończy się i Michał z Tomkiem lądują gdzieś w dole, a ja utykam na samym końcu jak korek w butelce. Ze stropu wysunął się głaz i kolebie się utrzymywany w równowadze chyba tylko przez mój krzyż i niższe okolice. Chłopaki ryczą, żebym się nie ruszał, że jak głaz całkiem spadnie to mnie rozsmaruje, ale ja przecież jestem nieśmiertelny (i kompletnie bez wyobraźni) zapieram się nogami i wciskam w dół, w końcu puszcza, osuwam się do małej komory, za mną leci ten głaz i się klinuje. Droga powrotna, jakby to powiedzieć łagodnie… właśnie poszła się przewietrzyć. Jesteśmy w trójkę nieźle wystraszeni, głaz ani drgnie, zbieram słuszny opr., siadamy i … jemy kanapki.
Pomieszczenie w którym jesteśmy jest raczej niewielkie, posiada dwa identyczne, na oko pięciometrowe przejścia po lewej i prawej do identycznych komór też może pięć na pięć. Pewnie coś w rodzaju prochowni albo magazynku na żywność, chociaż prochownia odpada, bo w środkowym pomieszczeniu jest komin z cegieł, wyróżnia się wyraźnie na tle kamiennej obudowy. Widocznie kiedyś musiał tu być piecyk, może to zatem coś w rodzaju aresztu? Nieważne, żadnych dalszych przejść nie udaje się znaleźć, zatem wracamy pod głaz i próbujemy wybierać spod niego i wokół niego gruz. Kicha. Ani drgnie. Miny mamy bardzo nietęgie, nie ma szans aby ktokolwiek do nas dotarł, przynajmniej nie w tym stuleciu. Możemy sobie pokrzyczeć i potupać po ścianach. Pomaga na chwilę, ale znów słychać owo głuche tup-tup-tup. Co by to nie było, trudno, ryczymy o pomoc, niestety przestało tupać. Przykładam ucho do komina, bo jakby stamtąd najlepiej było słychać, krzyczę w niego „halo”, wygłupiam się i wpadam nagle na pomysł. Przecież komin, to też niezła droga zapieraczkowa. Wyrywamy cegły przy dziurze po podłączeniu piecyka i zaglądamy do środka, jest jakieś półtora metra powyżej korek z gruzu, prujemy zatem ścianę kominową w górę, dobieramy się do korka i za chwilę wszystko leci w dół – droga wolna. Nikt wtedy nawet nie spostrzega, że korek poleciał kominem w dół – na jeszcze niższy poziom, zresztą w tym momencie odechciało się nam wszelkiej eksploracji, aby się tylko wydostać. Na całe szczęście komin jest w sam raz na zapieraczkę, gramolimy się w górę i w górę. Niestety wciąż nie widać żadnego światełka na górze, oby komin nie kończył się następnym korkiem. Ostatecznie wciskamy się do pomieszczenia identycznego na oko jak to z którego wyruszyliśmy i chce nam się krzyczeć, bo jest zimniej i jakby ciągnie! Kurczę, jak ja się cieszyłem z mroziku! Krótka droga spiralnymi, ceglanymi już schodkami w górę i jesteśmy w tunelu. Tunel jest wielki jak stodoła, czyściutki jakby dopiero co pozamiatany, zresztą nie rozglądamy się za bardzo na boki, walimy prosto przed siebie, gdy wtem trafiamy światłem latarek na potężne zawalisko ziemne. Drapiemy się na górę, rozgrzebujemy rekami i latarkami zmarzniętą ziemię i nagle zamiast ziemi leci śnieg. Przeciskamy się w górę i leżymy rozwaleni jak pijane mrówkolwy na dnie dość sporego leja. Nic nie widać, słońce i śnieg tak oślepia, że nie ma szans na otwarcie oczu. Ech, jak smakuje powietrze, jaki piękny świat.
Po dłuższym wylegiwaniu się, udaje nam się wygramolić na w miarę równy teren. Idziemy pomału przed siebie, aż dochodzimy do fosy – dobre 8 metrów  ściany w dół. Idziemy dalej wzdłuż fosy, zakręt, zakręt, ściana pionowa w górę, idziemy wzdłuż niej, znowu fosa i dochodzimy do własnych śladów – a zatem nie koniec przygód. Decydujemy się na zejście do fosy. Szukamy drzewa wyrastającego z fosy najbliżej nas i niewrażliwi już na wysokość zdecydowanym wypadem po kolei prawie-że skaczemy na nie i złazimy po pniu w dół. Fosa jest ciężka do przejścia, śnieg i pełno kamorów ze ścian, umordowani docieramy do tylnego bastionu i pomalutku, wyraźną ścieżynką doczłapujemy na czarny szlak okrążający fort. Siadamy na zwalonym pniu i chłoniemy. Puszczają nerwy, zaczynamy się śmiać i dowcipkować. Cóż, odebraliśmy potężną lekcję pokory, wyleczyło nas z beztroskości, dociera dopiero teraz jak było poważnie. Nie udało się natrafić na żaden ślad po konwoju, ale jesteśmy cali. Nikomu nie chce się wracać po plecaki, zresztą mała strata, co komu po parcianym worku na szelkach i starym swetrze, możliwe, że do dziś tam leżą. Spacerkiem obchodzimy twierdze, odpinamy rowery i schodzimy drogą do schroniska, tam gorąca herbatka, lenistwo, nie chce się człowiekowi ruszać. Dziś Forty w Srebrnej Górze na całe szczęście mają porządnego i dobrego gospodarza, trwają w nich prace ratunkowe, tylko miejsca się strasznie pozmieniały. Wiele z dobrze mi znanych miejsc znikło z powierzchni ziemi, kilka ciekawych rzeczy się pozawalało. Teren jest zabezpieczany, dzika eksploracja, jak ta w naszym wydaniu jest chyba niemożliwa – i dobrze, forty pochłonęły już dość ofiar.
Opuszczając Srebrną Górę przyciąga nasz wzrok pasmo Grochowej – tam też są forty, podobno ziemne, podobno ktoś opowiadał że można dostać się pod ziemią aż do kopalni w Skałkach Stoleckich, a tam są jakieś pancerne drzwi… Oczywiście wiosną pojechaliśmy i tam, oczywiście skończyło się całkiem odwrotnie niż miało być, ale to już temat na całkiem inną opowieść.

Jedno mnie tylko do dziś zastanawia: co robiło to cholerne tup-tup-tup?

3 komentarze:


  1. Byłem w tym forcie Donjon w 1963 roku po szóstej klasie podstawówki. Przywieźli nas z rodzinnego Włocławka taki kawał drogi na kolonie letnie z ojca zakładu. Mieszkaliśmy w tych pawilonach po lewej stronie przed przełęczą od strony Srebrnej Góry. Wypady na forty były na porządku dziennym, ale pod opieką wychowawcy. Dzicz. Wszystko poniszczone i zarośnięte krzakami. Jakieś wąskie ścieżki, nie wiadomo przez kogo wydeptane. Kazano spoglądać pod nogi, aby nie wpaść do jakiejś dziury. Bezpiecznie było na dużym placu (teraz stoją tam armaty) z widoczną ścianą z otworami strzelniczymi. Zbiegiem okoliczności zamieszkałem w tych okolicach po studiach. Następnym razem byłem na fortach chyba w 1980 roku. Kręcili się już tam jacyś harcerze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się być w fortach co roku, bardzo dużo się tam dzieje, może kiedyś zostaną wyremontowane i zewnętrzne mury Don Jonu. Froty to kupa wspomnień z wczesnej młodości. Brało się rowery, zapinało dookoła jakiegoś drzewa i cała sobota pod ziemią. Pamiętam raz padła latarka, a trzeba było wracać jakimś korytarzem na przestrzał, co by nie obchodzić za daleko dookoła. Idę sobie, ciemno jak to pod ziemią, ale daleko widać światełko wylotu. Nagle coś mi robi stop, zacinam się, ani kroku dalej, jakby mnie ktoś przytrzymał i nie puszczał. Nie żebym się wystraszył, czy nagle zaczął bać, ale wróciłem, i polazłem dookoła i spotkałem kolegów z drugiej strony. Pożyczyłem latarkę i włażę od tej drugiej strony do tunelu, bo męczyło mnie to strasznie co tam takiego było, że musiałem zawrócić. Okazało się, że podłoga była zarwana w tym miejscu, przez solidną dziurę było widać tunel piętro niżej , również zarwany i jeszcze poziom niżej. Pewnie kiedyś coś tam eksplodowało i siła poszła w górę, albo woda w tym miejscu osłabiła konstrukcję, w każdym razie jakbym nie zawrócił poleciałbym dwa piętra w dół. No cóż, mój Anioł Stróż to kapitalny gość.

      Usuń
  2. Witam! Zdrowia w 2015 roku życzę!
    Wielokrotnie przechodziłem pod kilkutonowym głazem w kształcie sopla w kompleksie"Riese".Żeby przejść z drugiego do trzeciego tunelu,trzeba było zaliczyć przejście pod tym"kamykiem".Wiedziałem,że kiedyś się oberwie.Mnie i wielu moim kolegom się udało-studentowi z Warszawy-nie.Lata 60-te ub.wieku.
    Im głębiej pod ziemią,tym cięższe wydają się skały.A bywało się na -500 pod ziemią.
    Henryk

    OdpowiedzUsuń