W 2011 roku
CBOS przepytał Polaków jak to jest z ich wierzeniami, zadał to ewangeliczne
pytanie - za kogo się uważają. Patrząc na to ile osób chodzi w niedzielę do
kościoła, ile przyjmuje sakramenty, można by się spodziewać, że będzie to 30,
może 40 %. Okazało się, że za katolików uważa się 95% Polaków, a za katolików
„praktykujących” około 50 %. Tymczasem,
jak liczą co roku wiernych po kościołach, wychodzi niewiele ponad 16 %
przyjmujących komunię. To jak to jest? Kim jest te prawie 80% Polaków myślących
o sobie „katolicy”, a faktycznie nimi
nie będących? Cóż, nie ma co się
oszukiwać, statystycznie wychodzi, że to właśnie my.
Jest kiepsko, bo
choć lubimy o sobie myśleć pozytywnie, wychodzi na to, że sami się oszukujemy. I
to prawda, żadni z nas katolicy, nie mamy pojęcia o prawdach wiary, nie znamy
Biblii, może tyle, ile nam popkultura nakładzie do uszu. Że nie prawda? No to mały
test: na czym polegał grzech Onana? Czy ktoś pomyślał o masturbacji? Źle, to
całkiem nie na tym polegało. Onanowi umarł bezpotomnie brat, pozostawiając
młodą wdowę, której status społeczny bez własnego dziecka był żaden. Dosłownie
żaden. Ówczesne prawo nakazywało rodzinie zmarłego ratować sytuację
bratowej poprzez doprowadzenie do tego,
aby jednak zaszła w ciążę i urodziła.
Taki wówczas był świat, trudno nam to zrozumieć, ale tak to działało.
Natomiast Onan postanowił wykorzystać sytuację i legalnie bzykał sobie bratową
pilnując co by przypadkiem w ciążę nie zaszła, bo to by oznaczało dla niego koniec
rozpusty. Jak z tego zrobiono masturbację nie mam pojęcia.
Kolejny
przykład, będący oklepanym sposobem na katolika: skoro jest przykazanie nie
zabijaj, to dlaczego w Watykanie jest uzbrojona gwardia? Bo tak naprawdę nie ma
przykazania nie zabijaj, jest nie morduj, a w języku, w którym spisywane były
księgi Biblii miało to fundamentalne znaczenie. W Biblii zapisano „Lo tircach” (nie morduj) - oznacza to nieetyczne, bezprawne pozbawianie życia,
podczas gdy zabijanie może być etyczne, zgodne z prawem i uzasadnione, o czym
przekonuje chociażby konieczność samoobrony (wtedy byłoby „Lo
taharog”). Co się stało? Starożytna
greka nie rozróżniała, a przy dalszych tłumaczeniach posłużono się właśnie tą
greką i tak już zostało.
Konia z rzędem temu kto wytłumaczy sobie czy innym
o co chodzi z przykazaniem „nie będziesz brał imienia Pana Boga twego
nadaremno”. Katolicy, jak to rozumiecie? To jest fundamentalne przykazanie i
nie chodzi bynajmniej o nadużywanie „O Jezus!” jak człowiek zamiast w gwoździa
walnie młotkiem w palec. W oryginale to brzmi „Lo tissa et szem Ha-Szem Eloheika lashav” –
dosłownie: nie będziesz niósł imienia Boga do osiągnięcia złego (poniżającego)
celu. Nie posłużysz się wiarą jako narzędziem do rzeczy niegodnych, czczych,
niepotrzebnych. Nie popełnisz zła w imię
Boga. Nie posłużysz się imieniem Boga, religią, czymś świętym do osiągnięcia własnych
korzyści. To jest najgłębszy sens tego przykazania. Jak znajomo i aktualnie to
brzmi, nieprawdaż?
Żeby być prawdziwym katolikiem nie wystarczy
tak się deklarować, obawiam się, że nie wystarczy nawet czasem pójść do
kościoła. Katolik to poszukujący prawdy i doskonalący się. To nic złego, chęć
bycia katolikiem to bardzo dobra potrzeba, ale zarazem wymagająca. Zawsze jest
coś, czego trzeba się nauczyć, choćby to było zrozumienie kilku prawd zawartych
w Biblii. Na całe szczęście dla poniektórych, znajomość Biblii nie jest
według tejże Biblii niezbędna do zbawienia.
Problem w tym,
że jest strasznie, ale to strasznie pomocna. O czym niedzielni chrześcijanie
kompletnie zapomnieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz